albo o kultywowaniu mitologii

„Dziady” ‘68

Inscenizacja „Dziadów” w Teatrze Narodowym w listopadzie 1967 r. przez K. Dejmka była prowokacją przygotowaną razem ze środowiskiem tzw. „Komandosów”, Otóż w trakcie spektakli w Teatrze Narodowym, w określonych momentach wtajemniczeni „wodzireje” skandowali, klaskali i akcentowali pewne antyrosyjskie kwestie, które miały wywołać odpowiedni rezonans wśród widowni. Emocje widzów podkręcane były po to, aby sprowokować władze do zawieszenia przedstawień tej sztuki. To z kolei zostało wykorzystane jako powód do demonstracji studenckich w obronie spektaklu, a szerzej wolności słowa i zniesienia cenzury. Jak wiadomo, środowisko inspiratorów („komandosów”) to były przede wszystkim dzieci wysokich funków partyjnych pochodzenia prawniczego, których przywieziono nad Wisłę na sowieckich czołgach, a przy pomocy których Kreml sprawował nadzór w nadwiślańskiej kolonii.
Sowieci za czasów Breżniewa szykowali się do inwazji na Europę Zachodnią, ale wcześniej musieli precyzyjnie przygotować się do tej operacji. Kluczową rolę odgrywały dwa państwa, ówczesna Czechosłowacja i Polska. 
W Czechosłowacji wojska sowieckie nie stacjonowały bodaj od 1952 r., i KGB, żeby znaleźć dobry pretekst do ich przemieszczenia na teren naszych południowych sąsiadów posłużyło się operacją pn. „Praska Wiosna” oraz  agentem KGB A. Dubczekiem, głównym prowodyrem tej awantury. Natomiast w Polsce, po wojnie Izraela z koalicją państw arabskich  w 1967 r. (tzw. sześciodniowej), nastroje były wyraźnie proizraelskie (Dawid pokonał Goliata wspieranego przez Sowietów). Zwrócono wówczas uwagę na niebłahy problem, a mianowicie jak ci oficerowie pochodzenia prawniczego, którzy wówczas dowodzili oddziałami, sztabami czy związkami taktycznymi, zachowają się w czasie gorącego konfliktu z krajami NATO. Niezbędne było wyeliminowanie ryzyka opowiedzenia się przez nich po niewłaściwej stronie, czyli wydalenie ich zawczasu ze służby. Ale w jaki sposób, można przeprowadzić czystkę w armii podczas trwania formalnego  pokoju, nie stawiając w stan alertu wszystkich potencjalnych wrogów? Każdy się zorientuje, że coś się święci i cały pogrzeb na nic, czyli z zaskoczenia i blitzkriegu wyjdą nici. Wykombinowano, że tym pretekstem będzie nagonka na tzw. syjonistów, która, oprócz oficerów w wojsku, musi objąć także osoby „cywilne”, w tym częściowo zupełnie przypadkowe, aby stworzyć wrażenie, że jest to jakiś dziki, spontaniczny i irracjonalny wybuch „antysemityzmu”, co przecież  dla opinii społecznej na Zachodzie traktowane było w przypadku Polski jako oczywistość nie wymagającą dalszego tłumaczenia. Propaganda komunistyczna od zakończenia II wojny starała się o to, aby stereotyp Polaków - prymitywnych żydożerców zajął trwałe miejsce  wśród  tej opinii. Tak więc patent był gotowy do użycia, a  ponadto istniała pewność co do przyswajalności takiej wersji przez adresatów na Zachodzie, przy tym nie wywołującej dwuznacznych podejrzeń, że może chodzić o cokolwiek innego.  W ten sposób pozbyto się z armii nie tylko wspomnianych oficerów, ale także wszystkich tych, co do których po śmierci Stalina zastosowano trochę więcej taryfy ulgowej. Oba pomysły, tj. czechosłowacka „Praska wiosna”, która umożliwiła alokację dywizji sowieckich nad granicę z Niemcami i Austrią (najpierw spadochroniarze Red Army opanowali wszelkie strategiczne pozycje w Rudawach (rudy uranu!) i Sudetach czeskich, jak i polska operacja wymiany kadry w wojsku pod pretekstem nagonki antysemickiej, zostały zrealizowane, a zatem przygotowania Sowietów do wojny mogły być kontynuowane. I gdyby nie płk R. Kukliński, to kto wie.